Rejs do Bequii, czyli uwaga na huragany...


MAMY WAKACJE!!! Po siedmiu miesiącach intensywnej pracy, podekscytowani rozpoczęliśmy miesięczne wakacje :) Od początku zapowiadało się ciekawie ;) Zgodnie z planem na Sint Maarten przyleciał Brat Mikołaja – Kuba.



Przytargał ze sobą z Polski najcenniejsze dla Polaka na obczyźnie dary,


m.in. Polską banderę (poprzednia, którą dostaliśmy od Jareckiego ma za sobą pierwszy ocean i prosi o zmianę), mąkę ziemniaczaną (ostatnio mieliśmy okazję zajadać się kluskami śląskimi w Wielkiej Brytanii gdzie znaleźliśmy polską mąkę w sklepie tureckim), Kisielki – m.in. turbo-wiśniowe ;) trzy ostatnie numery „Żagli”, jedyną w świecie „żubrówkę” którą smakowaliśmy w wersji „szarlotka” :) oraz Nepalskie modlitwy, które natychmiast rozwiesiliśmy w kokpicie.



Po kilku dniach przygotowań naszej Jacqueline,


w poniedziałek 27 sierpnia rzuciliśmy wreszcie cumy i zostawiliśmy za rufą (rufami ;) Marinę La Royale w Marigot.


Przed nami ok. 400 mil pięknej żeglugi w dół Karaibów do Bequii – drugiej co do wielkości wyspy wchodzącej w skład państwa St. Vincent i Grenadyny.



Po przekroczeniu mostu oddzielającego wody Laguny Grand Eetang na St. Martin od Morza Karaibskiego, rzuciliśmy kotwicę kolo Philipsburga – stolicy holenderskiej części wyspy.



Następnego dnia po odprawie celnej i paszportowej obraliśmy kurs na pierwszą z wysp którą zamierzaliśmy odwiedzić – Montserrat. Dla Kuby była to pierwsza podróż morska i nie bardzo wiedział czego się spodziewać a raczej spodziewał się najgorszego :)



Minęliśmy po drodze Wyspy Gruppers i Petit Guppers, St. Barthelemy, St. Kits i Nevis aby nad ranem następnego dnia rzucić kotwicę w przepięknej zatoczce Little Bay, w północnej części Montserrat



– cała południowa część wyspy to wciąż aktywny wulkan i nawigacja w tym regionie jest zabroniona. Zrobiliśmy wycieczkę po wyspie i odwiedziliśmy obserwatorium u stóp wulkanu





który kilka lat temu zasypał popiołami (ówczesną) stolicę wyspy.



W dalszą drogę ruszyliśmy po drugiej w nocy – w świetle księżyca spokojnie pożeglowaliśmy na Gwadelupę, mijając piękną lecz nie zamieszkałą Rodondę. Zawsze zarzucona za jachtem wędka dala znać o sobie właśnie w okolicy Rodondy w środku nocy.


Zaalarmowany przez nas Kuba rozpoczął walkę z czymś naprawdę sporym…






Niestety… nie tym razem...
Ale pamiętajcie: cierpliwość to wielka cnota


– kilka godzin później kołowrotek zaterkotał donośnie – Kuba, RYBA!!! Tego popołudnia mieliśmy wspaniale bonito na grillu :)


Wczesnym popołudniem rzuciliśmy kotwicę w Deshaies – jednym z portów wejścia





– a po odprawie paszportowej przenieśliśmy jacht na kotwicowisko niedaleko Pigeon Island.



Od rana w piątek byliśmy bardzo podekscytowani czekającym nas nurkowaniem w Podwodnym Parku Jacquesa Coustoe wokół Pigeon Island. Zobaczyliśmy tam nie tylko mnóstwo rozmaitych gatunków tropikalnych ryb ale również najpiękniejsze do tej pory korale na Karaibach. Największe zdumienie wywołała jednak pewna „parrot fish” która jak wierny piesek, przez większość nurkowania „trzymała się” nogi (a raczej płetwy) prowadzonego nurkowanie instruktora. Jak nam później powiedział, ryba ta towarzyszy mu codziennie od kilku lat! Nie pozostając dłużnym – wynajduje jej pod kamieniami różne smakowite kąski :).

Późnym popołudniem podnieśliśmy kotwicę z zamiarem nocnego przeskoku na Dominikę jednak jeszcze zanim zostawiliśmy za rufą Gwadelupę, otrzymaliśmy przez radio VHF ostrzeżenie przed tropikalnym sztormem, który później przerodził się w kolejny w tym sezonie huragan – Felix. Pomimo braku znajomości akwenu lecz posiadając dokładne mapy, zdecydowaliśmy się poszukać w nocy schronienia przy zawietrznym brzegu wyspy w okolicach Basse Terre.



Oprócz dużej standardowej kotwicy Delta wywieźliśmy na pontonie (i rzuciliśmy pod kątem około 50° w stosunku do pierwszej) także drugą – z łańcuchem i solidnymi linami, razem około 60 metrów. Muszę przyznać, że ten zestaw sprawdził się wyśmienicie. Na szczęście zapowiadane podmuchy do około 50 węzłów (kolo 93 km/h) nie „dopadły” nas w miejscu schronienia. Mieliśmy za to doskonale wymyty i wypłukany przez deszcz pokład.

Następnego ranka morze było wciąż dość niespokojne z falami wysokimi na około 3-4 metry ale przyjemny wietrzyk w granicach 20 węzłów zapowiadał wspaniałą żeglugę. Zanim jednak ruszyliśmy, przy użyciu naszego pontonu z całkiem sporym bo 30-sto konnym silnikiem, pomogliśmy wprowadzić do pobliskiej mariny mały francuski jachcik z uszkodzonym silnikiem i tylko jedną osobą na pokładzie.

Z dobrymi prognozami odebranymi przez radio ruszyliśmy dalej na południe. Zanim jednak zostawiliśmy za rufą Dominikę,



otrzymaliśmy następne ostrzeżenie o silnych wiatrach i burzach więc przenocowaliśmy bezpiecznie w Portsmouth.



Cały następny dzień to wspaniała żegluga ze średnią prędkością 8,5 węzła. W podmuchach wiatru do 25 węzłów, nasza „Jacquelinka” wyciągnęła 12,3 węzła!



To wspaniale uczucie pruć fale takim kolosem pod pełnymi żaglami… Zdaliśmy sobie sprawę, że zaczyna się robić „krótko z czasem” przez nasze nocne ukrywanie się przed sztormami zamiast płynięcia. W tej sytuacji musimy zrezygnować z wycieczek na wszystkie mijane po drodze wyspy-państwa i kierować się prosto na Grenadyny, jako że mamy zadany konkretny termin dostawy jachtu. Zostawiając po lewej burcie Martynikę, St. Lucię i St. Vincent



dotarliśmy do Bequii przed południem 3 września. Jeszcze tylko opłynęliśmy od zachodu tą w sumie niewielką wyspę aby rozkoszować się pięknymi widokami i wspaniałym „snorklingowaniem” (pływaniem z maską, rurką i płetwami) w lazurowej wodzie otaczającej bezludną wysepkę Petit Nevis z bajkowymi palmami strzelającymi w niebo wprost z plaży usianej milionami muszelek i korali…



Po zwiedzaniu wyspy i eksploracji pobliskiej rafy, zjedliśmy małe „co nieco”


i skierowaliśmy jacht wprost do Zatoki Admiralicji na Bequii, gdzie „złapaliśmy” całkiem sporą boję przy której zdecydowaliśmy się przenocować. BUM! Wystrzelił korek szampana i celebrowaliśmy - siedząc w kokpicie - bezpieczne zakończenie tego rejsu. Neptun wysłuchał naszych próśb o łaskawość popartych na początku rejsu „setką” najlepszego rumu jaki mieliśmy na pokładzie.

To koniec tej części wakacji choć w zasadzie dla Pati i dla mnie to była jeszcze praca – dostarczenie jachtu do innej bazy na czas pory huraganów. Teraz zaczynają się takie prawdziwe wakacje – bez pośpiechu i napiętych terminów…
Mikołaj Westrych